Wcześniejsze emerytury? Jak najbardziej

2010-10-19 00:00:00 +0100


Wcześniejsze emerytury dla uprzywilejowanych grup zawodowych budzą kontrowersje, bo są finansowane przez pozostałych płatników. W 2004 roku MSP wyliczyło, że każdy pracujący wydaje na to średnio 1 tys. zł rocznie. Obecnie szacunek ten wynosi ok. 1,6 tys. zł (DGP). Czy wcześniejsze emerytury mogą być sprawiedliwe? Oczywiście, że tak! Cały problem z obecnym systemem polega na tym, że ogół płatników dokłada się do emerytur grup uprzywilejowanych, które płacą takie same składki jak wszyscy. Innymi słowy, ktoś kto przez 25 lat pracy odprowadzał składki do ZUS dostaje z niego tyle samo lub więcej niż ten, kto płacił je przez lat 40, a więc jego wkład jest nieporównywalnie większy.

Tymczasem grupy uprzywilejowane mogłyby przechodzić na wcześniejszą emeryturę bez związanych z tym kontrowersji, gdyby w ciągu krótszego czasu pracy odprowadzały wyższe składki. Składkę policjanta odchodzącego na emeryturę w wieku 25 lat należałoby podnieść w taki sposób, by odprowadził on do budżetu dokładnie tyle samo pieniędzy ile każda inna osoba pracująca, kompensując krótszy czas wpłacania składek i dłuższy czas ich pobierania.

Policjant nic na tym nie traci, bo jego interesuje pensja netto a nie brutto - a to na nią będzie mieć wpływ podwyżka składki. Koszt pracy policjatna dla budżetu znacząco wzrośnie ale efekt netto dla Skarbu Państwa będzie zerowy bo przecież płatnikiem składek jest on sam - i on sam co roku dotuje FUS. To samo z nauczycielami i górnikami.

Hmm… Czy na pewno? Tak to zadziała w sektorze publicznym. W przypadku górników i innych osób pracujących w ciężkich warunkach sytuacja jest nieco inna, bo pracodawcą może być sektor prywatny. Górnik może zarabiać tyle samo, ale składka wpłynie na koszt produkcji a zatem na konkurencyjność przedsiębiorstwa zatrudniającego uprzywilejowane zawody.

Innymi słowy obecne rozwiązanie, w którym taksówkarz i informatyk zrzucają się na emeryturę górnika stanowi formę subwencji państwa dla przemysłu węglowego w Polsce. Czy słusznie?

Można na to patrzeć krótkowzrocznie w kategorii zawodu górnictwa jako swoistego wiecznego skansenu zawodowego – jak ktoś pracował w kopalni, to musi tam pracować aż do emerytury, podobnie jego dzieci i wnuki. No i przez szczególną wagę historyczną tego zawodu to taksówkarz i informatyk muszą go subwencjonować. Ale co będzie jak się skończy węgiel?

W perspektywie długowzrocznej jednak taka forma “węglowych subwencji via ZUS” obniża konkurencyjność zarówno innych zawodów (bo informatyk finansuje górnicze emerytury), jak i całego kraju – bo sztucznie utrzymuje się całą grupę zawodową w niszy archaicznie niskiej produktywności. Subwencje te zaburzają również politykę energetyczną państwa — bo dzięki nim węgiel jest nominalnie najtańszym paliwem na rynku, ze wszystkimi tego konsekwencjami – jak np. smog.

Grupa ta może w tej niszy pozostawać, bo mechanizm rynkowych kosztów pracy został dla niej sztucznie zaburzony. Co gorsza, jak widać subwencjonowana branża cynicznie z tej sytuacji korzysta.

Nie chodzi przy tym o to, by całe górnictwo w Polsce zarżnąć podniesieniem składki emerytalnej a o to, by umożliwić transformację górnictwa w stronę nowczesnego przemysłu rozwijającego się w normalnych realiach rynkowych, a nie skansenu ekonomicznie osadzonego w czasach Bismarcka. Jednym z celów postępu jest zmniejszanie ilości ludzi pracujących w ciężkich warunkach i ułatwianie im pracy w warunkach lżejszych (np. podziemne zgazowanie) - i wtedy też nie będą potrzebować subwencji.

Warto też zauważyć, że taki mechanizm naliczania składek emerytalnych mógłby też poprawić racjonalność zatrudnienia w sektorze publicznym przez większy koszt etatu. I znowu - efekt netto dla Skarbu Państwa byłby zerowy, ale taka operacja pokazałaby realny koszt każdego etatu w sposób jawny a nie ukryty za pomocą przewalania kasy w FUS.