Zasada maksymalizacji zysku w sektorze publicznym

2012-09-04 00:00:00 +0100


Sędziowie znów żalą się na cięcie kosztów, co rzecz jasna wpływa na efektywność pracy sądów. Sędzia tworzący blog Sub Iudice pisze:

Gdzieś przeczytałem, że sprawnie funkcjonujące sądownictwo przekłada się na zwiększenie PKB o całkiem spory procent. Konsekwentnie zatem odpowiedzią na kryzys powinno być zwiększenie nakładów na sądownictwo, usprawnienie jego funkcjonowania, wzmocnienie kadrowe.

I faktycznie, sprawnie funkcjonujące sądownictwo wpływa właściwie na wszystko, bo wyznacza tempo wykonywania i interpretacji prawa. A to z kolei dyktuje tempo większości procesów administracyjnych — co gorsza, im bardziej złożony i kosztowny proces, tym większy mają w nim udział sądy (np. budowa dróg). Gdyby sądy w Polsce działały normalnie to niepotrzebne byłyby żadne specustawy, których głównym celem jest omijanie niewydolnych procesów administracyjnych — często w sposób rażąco sprzeczny z duchem Konstytucji. Albo weźmy zatory płatnicze — po co tutaj krokodyle łzy polityków skoro dochodzenie długów przez sąd i komornika zajmuje w Polsce średnio 830 dni, czyli około dwukrotnie dłużej niż we Francji czy Łotwie?

To są rzeczy dość oczywiste dla każdego, kto zna choćby podstawy ekonomii. Niestety, jak tłumaczę to kolegom z sektora publicznego to ich oczy gasną i zaczynają mechanicznym głosem powtarzać: “administracja publiczna nie kieruje się zasadą maksymalizacji zysku”. Brzmi to trochę jak stary, marksistowski profesor Stanisław Rainko[1] relacjonujący podstawowe zasady wrażego kapitalizmu, na podstawie XIX-wiecznej teorii Adama Smitha, i rzecz jasna w celu skuteczniejszego ich zwalczania.

Niestety, w rozpowszechnionym w sektorze publicznym rozumieniu oznacza nie tyle zakaz maksymalizacji zysku (nawet jeśli jest on mierzalny - np. czas budowy drogi w stosunku do kosztu), ale co gorsza zakaz minimalizacji strat (np. kosztu amortyzacji komputerów czy czasu wydawania pozwoleń na budowę). Przekłada się to po prostu na ogólne tępienie jakichkolwiek przejawów myślenia ekonomicznego czy optymalizacji procesów. Co można zrobić w jeden dzień, lepiej zrobić w miesiąc (skoro kpa pozwala), dowalimy plugawym imperialistom, że ha! Tu żadne wyścigi szczurów ¡no pasaran! Tu czy się stoi, czy się leży…

Kolejnym irracjonalnym fetyszem obowiązującym w sektorze publicznym jest fanatyczny egalitaryzm, który zakazuje preferowania czy wyższego finansowania jakiejkolwiek gałęzi administracji choćby była ona najbardziej krytyczna dla sprawności państwa. Byłoby to przecież działanie według kryterium ekonomicznego, czyli haram i tabu. Stąd jak się tnie koszty, to ciąć należy po równo, sądownictwo ma dostać tyle samo co na przykład rządowy Fundusz Promocji Mięsa Wieprzowego (kto wiedział, że coś takiego istnieje?).


[1] Mam jego książkę pt. “Marksizm i jego krytycy” (rok wydania 1976, nakład 400 egzemplarzy). Profesor z całą powagą naukowej metody marksistowskiej (sześć lat po Grudniu 1970, wkrótce po strajkach w Radomiu, Ursusie i Płocku oraz wprowadzeniu do Konstytucji PRL “przewodniej roli PZPR” i sojuszu z ZSRR) przekonuje, że PRL jest na jak najlepszej drodze do zbudowania marksistowskiego społeczeństwa socjalistycznego.