W raju własności intelektualnej

2009-10-12 00:00:00 +0100


Oto jest właśnie raj wyśniony przez apologetów "wolnej kultury" rozumianej jako totalna i natychmiastowa nacjonalizacja wszystkich form własności intelektualnej - uświadomiłem sobie spędzając tegoroczny urlop w Rosji.

Prawa chroniące własność intelektualną ograniczają wolność, innowację i dostęp do kultury - zatem życie w kraju, w którym one nie istnieją powinno być bajką.

A jak to wygląda w praktyce? Prawa autorskie czy o ochronie znaków towarowych rzecz jasna w Rosji istnieją i - jak wiele innych rosyjskich przepisów - stoją na światowym poziomie. Tyle że ich egzekucja praktycznie nie istnieje, pozostając na etapie "załatwiania", kopert i walizeczek.

Czym to skutkuje w praktyce zdałem sobie sprawę podczas wizyty w aptece. Pani w średnim wieku zamawiała lek o nazwie "Корвалол". Aptekarka podała jej białe kartonowe pudełko z buteleczką w środku. Klientka - rzut okiem i  odpowiada:

- Dajcie ten prawdziwy proszę.

Aptekarka bez żadnego zmieszania sięgnęła na koniec półki i wyjęła prawie identyczne pudełko, zrobione z kartonu o nieco innym odcieniu i połysku:

- 20 rubli więcej(ok. 2 zł).

Podrabianie leków w Rosji są rzeczą powszechną. A właściwie nie tylko leków, ale praktycznie wszystkiego - produktów spożywczych, materiałów budowlanych i co tam jeszcze ludzka pomysłowość jest w stanie wymyślić. Na bazarach i w markowych sklepach pierwsze pytanie nie dotyczy ceny, tylko "a eto nie poddiełka?"

Wracałem kiedyś pociągiem z Moskwy z przedstawicielem jednego z polskich producentów kleju do płytek, który kilka lat temu uruchomił w Rosji zakład produkcyjny. Interes działał przez rok kwitnąco, a następnie obroty skokowo spadły o 90%. Towaru w sklepach było dokładnie tyle sam - i wyglądał dokładnie tak samo.

Opakowania, hologramy - wszystko było niemal doskonale podrobione. Oprócz zawartości bo klej jakościowo był nędzny. Budowlańcy jak za socjalizmu musieli przypomnieć sobie sztukę "załatwiania" i "wychodzenia na znajomych" po to, by dostać autentyk. Oczywiście, jeśli im zależało. Produkcja przynosiła straty, więc po roku zabawy z milicją firma zwinęła skrzydła i wróciła do Polski.</p>

Rosyjskie bazary to prawdziwe skarbnice wolnej kultury. Na dziesiątkach straganów można znaleźć setki płyt z najnowszą twórczością krajową i zagraniczną. Zachodnie hity filmowe są momentalnie nagrywane na multi-diski czyli DVD mieszczący zamiast jednego filmu w jakości DVD 6-7 filmów w jakości AVI, często tzw. screenerów, nędznych kopii zgrywanych kamerą z ekranu na pokazie dla prasy z nastoletnim "lektorem" dukającym amatorski przekład (napisy nie są rozpowszechnione). Z tego powodu kupując multi-diski trzeba też mieć znajomego handlarza, który podpowie czy dana płytka - w pięknych kolorowych okładkach - nie jest przypadkiem kuriozalnym wynalazkiem rosyjskiego piractwa - "poddiełką z poddiełki", bo i takie bywają. Można powiedzieć - cóż, podrabianie leków to może i sk..syństwo, ale przecież nie muzyka, książki, kultura - kupując je na bazarze nikogo nie okradasz i nikomu nic nie odbierasz.

Z rozmowy ze znajomymi muzykami rosyjskimi wynika, że ten rozpowszechniony wśród nie-twórców pogląd jest z gruntu fałszywy. O ile na Zachodzie kilkuosobowy pół-amatorski zespół zaczynający od grania na ulicy ma szansę coś tam zarobić ze sprzedaży swoich nagrań na własnoręcznie nagrywanych kompaktach, o tyle w Rosji jest to w ogóle pomysł absurdalny. Nagrania zostaną natychmiast  "uspołecznione", a jeśli dana grupa pojawi się np. w telewizji to natychmiast "uspołecznioną" twórczość przejmą szemrani kolesie od bazarowych składanek. W rezultacie w raju własności intelektualnej jakim jest Rosja obserwuje się ciekawe zjawisko. Można nagrywać niezłe piosenki i robić dobre filmy, ale trzeba mieć za co. Tu oczywiście pomocą służą państwowe agencje rozwoju kultury, dzięki którym w Rosji powstało ostatnio sporo dobrych filmów (np. "Груз 200" cz "12") - za to reżyser musi się liczyć z drobnymi sugestiami co do scenariusza. Po obcowaniu z rosyjskim wydaniem "wolności intelektualnej" wydaje mi się, że z "darmową kulturą" jest tak jak ze wszystkimi "darmowymi świadczeniami". Koniec końców ktoś musi za nie zapłacić, bo stworzenie dobrej kultury kosztuje i czas i pieniądze. Mało jest ludzi, którzy mogą poświęcić swój czas dla wykonania pracy na poziomie za darmo. W krajach socjalistycznych państwo może przejąć rolę sponsora kultury, finansując ją jednak według własnego uznania i narzucając - oczywiste przecież - wymagania odnośnie formy i treści przekazu. Kto płaci ten wymaga. Rzecz jasna, mówienie w tym konkteście o "kulturze niezależnej" brzmi śmiesznie.