Urzędnik - faraon czy administrator?

2010-10-25 00:00:00 +0100


Ostatnio nasza wspólnota mieszkaniowa nie zatwierdziła sprawozdania rocznego firmy administrującej budynkiem ze względu na liczne zaniedbania w wykonywaniu powierzonych mu obowiązków i ogólne ściemnianie (“jutro to zrobimy” i tak co tydzień przez rok). Sytuacja ta nosi wiele podobieństw do procesu demokratycznego. Administrator do końca nie wierzył, że to możliwe - uwierzył dopiero wtedy, gdy został zastąpiony przez nową firmę. Swoje niezadowolenie manifestował na szereg sposobów, m.in. opóźniając przekazanie dokumentacji nowej firmie.

Ten akt demokracji - wyrzucenie administratora, który nie robił tego za co mu się płaci - był możliwy bo uczestnicy głosowania otrzymali od zarządu wspólnoty szczegółowe informacje o stanie wykonania (a raczej niewykonania) zleconych zadań przez administratora. Warto tutaj zwrócić uwage na rolę zarządu, czyli przedstawicieli udziałowców nieruchomości pracujących bezpośrednio z administratorem.

Analogia z administracją publiczną nasuwa się sama. Co prawda wybory w Polsce niespecjalnie działają bo partieodpowiednią konstrukcją ordynacji wyborczej i ustawą o finansowaniu partii zadbały przede wszystkim o swoje trwanie przy władzy, niezależnie od woli wyborców.

Jednak nawet mimo tego obywatel ma szereg metod na zmianę nieefektywnej administracji, począwszy od przejścia do szarej strefy, przez przeniesienie działalności gospodarczej tam gdzie państwo się bardziej stara, a skończywszy na emigracji. Sporo się zmieniło od czasu gdy trzeba było podpisywać lojalki by urzędnik łaskawie wydał nam paszport i zgodę na opuszczenie kraju.

Obecne pokolenie jest niebywale mobilne - znaczna część młodych ludzi zaczyna karierę zawodową od przeniesienia się do innego miasta lub kraju. Zna języki i nie boi się zmian. Nie waha się przed przyjęciem oferty lepszej pracy i zmianą pracodawcy. Myślenie “zostanę tu do emerytury” jest spotykane tylko w sektorze publicznym, ale i tam młodsi stażem pracownicy nie mają oporów przed porzucaniem urzędów na rzecz lepiej płacącego sektora prywatnego.

Na ostatniej konferencji PTI jedna z osób z sali, komentujących jakąś biurokratyczną głupotkę, powiedziała “ale my się już do tego przyzwyczailiśmy”. Wy może i owszem - ale obecne pokolenie nie ma zamiaru. Nikt, kto korzystał z usług administracji publicznej w krajach o wysokiej kulturze prawnej nigdy nie potraktuje polskiego bałaganu jako czegoś naturalnego, na co się jest skazanym bo “tak po prostu musi być”.

Odwrotnie proporcjonalna do tej kultury mobilności jest irracjonalna wiara znacznej części kadr urzędniczych, że ich stołki są pochodną jakiegoś prawa naturalnego, niby władza faraonów pochodząca od boga. Czytając ostatnio niesamowity wywiad Elżbiety Jakubiak z 2007 roku (“gdyby nie tacy ludzie jak ja, byłby pan bez numeru dowodu, zameldowania”) przecierałem oczy ze zdumienia. Ale naprawdę padłem gdy przeczytałem o tym co ona myśli o pochodzeniu pensji urzędniczych!

Tymczasem wiara naszych “elit” politycznych, że jesteśmy na siebie wzajemnie skazani, niezależnie od arogancji czy niekompetencji administratorów, może się okazać za kilkanaście lat bardzo złudna. Nasze pokolenie nie ma żadnych oporów przed traktowaniem urzędników jako pracowników wynajętych do wykonywania określonych zadań.

Krzysztof Rybiński napisał parę dni temu ponurą groteskę o Polsce za 20 lat, w której “po ulicach snują się starzy ludzie, którzy oglądają wystawy”. Otóż jeśli nie w Polsce zmieni się filozofia i podejście do usług publicznych to znaczną część tych biednych, starych ludzi będą stanowić urzędnicy - dzisiaj wszechwładni inspektorzy i demiurgowie, których narzędziem sprawowania władzy jest odpowiednio “poprawiony” SIWZ.

Gdy życie w Polsce stanie się naprawdę nieznośne to informatycy i budowlańcy wyjadą tam, gdzie akurat będzie praca. Ale kto będzie chciał za granicą zatrudnić urzędnika, który kilkanaście lat przepracował w “rodzinnym urzędzie”, nie zna języka a jedyne jego kompetencje to koligacje i układy, które nie mają żadnego znaczenia poza rodzinną pipidówą?