Płace, czyli "The Incredible Machine" polskiego sektora publicznego

2012-09-13 00:00:00 +0100


Ta gra to hymn pochwalny prowizorki, zjawiska będącego jedną z podstaw funkcjonowania naszego państwa. Typowa konstrukcja w The Incredible Machine wyglądała tak:

The Incredible Machine

A w artykule Komu opłaca się chorować znajdziemy piękną incredible machine, na której oparty jest system wynagrodzeń sektora publicznego. Opisowo wygląda on tak:

  1. Skarb Państwa ma mało pieniędzy.
  2. Ponieważ Skarb Państwa ma mało pieniędzy, to płaci niskie pensje policjantom (nauczycielom, urzędnikom, sędziom, górnikom, pielęgniarkom…). Dodatkowo część z nich (np. policjanci) jest pozbawiona dodatków za pracę w nocy i weekendy, które mają pracownicy w innych zawodach.
  3. Ponieważ w/w grupy zarabiają za mało w stosunku do wykonywanej pracy, to żeby ktokolwiek chciał tam pracować rząd musi im dawać rozmaite przywileje — pełnopłatne L4, wcześniejsze emerytury (za normalne składki) , deputat węglowy, roczne urlopy na poratowanie zdrowia, trzynastki, premie roczne i co tam jeszcze komuś udało się wymyślić.
  4. Wszystkie wymienione przywileje są finansowane ze Skarbu Państwa. Ile to kosztuje, to można sprawdzić na mapie wydatków państwa.
  5. Koszty te są tak duże, że ☞ patrz punkt pierwszy.

Co gorsza, we wspomnianych wydatkach nie uwzględnione są ogromne koszty zewnętrzne takie jak złożoność systemu, korupcja, niska efektywność, negatywna selekcja, demoralizacja, brak motywacji, wzajemne pretensje różnych grup społecznych czy nadużycia. Co więcej, pracownicy sektora publicznego wypracowali sobie cały szereg racjonalizacji, które usprawiedliwiają ewidentne patologie, takie jak uciekanie na lewe L4 czy wyłudzanie diet — bo mało zarabiają, bo nie mają dodatków, bo to, bo tamto…

I oni w dużym stopniu mają rację. Pracownicy sektora publicznego po prostu reagują na bodźce ekonomiczne wprowadzane przez ustawodawcę i ministerstwa. Tyle, że ustawodawca zatrzymał się na poziomie prostych, przedszkolnych intuicji i naiwnego myślenia życzeniowego (“jak podniesę, to spadnie”, “jak zakażę, to przestaną”) i nie słyszał nie tylko o ekonomii behawioralnej, ani często nawet o zwykłej ekonomii. A na dodatek do tego nagminnie widzi budżet Skarbu Państwa tylko w klapkach swojego resortu.1

Logiczną konsekwencją jest trwający od kilku dekad klincz, w którym jedna strona tępo powtarza mechaniczny argument, że “według nich koszty reform powinni ponosić wszyscy Polacy, tylko nie oni” (to znaczy uprzywilejowani), na co druga równie tępo protestuje, że “nie ma zgody na”. Koszty tego ponosimy my wszyscy.

Rozwiązanie tego problemu jest w praktyce trudne, bo wymaga działań systemowych i obejmujących wszystkie księstwa Polski resortowej. Koncepcyjnie jest jednak proste:

Efekt netto takiej operacji dla Skarbu Państwa będzie zerowy, bo te pieniądze i tak już tam są wydawane, tyle że w mętny i udziwniony sposób — jak nie płaci się ich w pensji, to i tak wychodzą np. przez ZUS. Efektem zewnętrznym będzie natomiast ograniczenie większości patologii, które stwarza obecna sztywna siatka niskich płac w sektorze publicznym.

  1. Gwoli ścisłości, to wcale nie jest czarno-biały konflikt między niedouczonym ustawodawcą i cierpiącymi pracownikami sektora publicznego. Twórcami większości ustaw są ci sami ministerialni urzędnicy, którzy potem tłumaczą się, że “to nie nasza wina, że mamy takie prawo” i zwalają winę na Parlament. Ten ostatni też ma swoje zasługi we wprowadzaniu do projektów ustaw knotów prawnych, ale większość głosowanych w Parlamencie kluczowych aktów prawnych to jednak projekty rządowe a nie poselskie.