O sztuce racjonalizacji nicnierobienia

2010-03-05 00:00:00 +0000


Co się dzieje gdy w praktykach działania instytucji publicznych lub spółek skarbu państwa dostrzegamy niegospodarność, patologie czy zwykłą nieefektywność działania? Pierwszym odruchem jest próba ich naprawienia.

Co się dzieje potem? Zespoły ekspertów przygotowują obszerne diagnozy i zbiory zaleceń, które są następnie wyrzucane do kosza ponieważ prowadzą do "wrażliwych społecznie" wniosków.

W administracji publicznej, służbie zdrowia czy spółkach skarbu państwa przerost zatrudnienia i dbanie o rozsądne zagospodarowanie czasu pracy wydaje się być tematem nie do ruszenia.

Tu nie można zwolnić bo gdzie znajdą pracę urzędnicy po 40-tce. Tam nie można zrezygnować z tragicznie drogich umów na informatyzację, bo absolwenci zatrudnieni w firmach stracą pracę.  I tak administracja publiczna staje się jedną wielką pomocą publiczną i instytucją wsparcia dla gospodarki w jednym.

Politycznie to dobry powód, by unikać naprawy. Ale redystrybucja dochodu w ten sposób prowadzi jedynie powiększanie grupy osób "niezaradnych życiowo". Nie dlatego, że takimi są w istocie ale dlatego, że takie otępiające działanie wywiera na nie system utrzymywanych na siłę etatów, sztucznie tworzonych stanowisk i zadań przydzielanych po to, by dać komuś zajęcie.

Kuszący intelektualnie jest argument, że niegospodarność administracji może mieć dobre skutki przez stymulowanie gospodarki. W końcu wydanie przez urząd 100 mln na coś, co mogłoby kosztować 10 mln oznacza, że 90x więcej pieniędzy zostało wpompowane w gospodarkę i np. zmniejszyło bezrobocie.

Problem z tego typu racjonalizacją służącą konserwowaniu patologii jest taki, że te nadmiarowe 90 mln państwo najpierw odebrało ludziom wykonującym rzeczywistą pracę w postaci podatków i parapodatków. A to przełożyło się na wyższy koszt ich pracy, a w konsekwencji ograniczenie zainteresowania ze strony pracodawców oraz podniesienie cen  wytwarzanych przez nich produktów i usług. Im więcej pieniędzy państwo zabiera na finansowanie takiej fikcyjnej pracy, tym trudniej będzie ją znaleźć na wolnym rynku.

Po drugie, traktowanie każdej jednostki administracji publicznej jako służącej redystrybucji, pomocy społecznej i stymulowaniu gospodarki prowadzi do wydawania tych pieniędzy bez kontroli, chaotycznie i w sposób wręcz zachęcający do niegospodarności i nadużyć.

Jeśli problem z przywróceniem efektywności szpitala, urzędu, uczelni czy poczty polega na konieczności zwolnienia 10% personelu i osoby te miałyby problemy ze znalezieniem się na rynku, to osoby te natychmiast powinna przejąć agencja zajmująca się aktywizacją zawodową, zapewniająca różne formy wsparcia z długotrwałymi zasiłkami warunkowymi włącznie.

Nawet jeśli będzie to kosztować tyle samo ile fikcyjne etaty, to przywróci elementarną rzetelność statystyk gospodarczych, w których gigantyczne kwoty wydawane faktycznie na zakamuflowaną pomoc społeczną są księgowane jako sztywne koszty pracy w administracji publicznej czy spółkach skarbu państwa.

W praktyce korzyść z realnej aktywizacji zawodowej jest jednak znacznie większa. Logika fikcyjnych etatów jest nastawiona na zakonserwowanie danego pracownika na danym stanowisku jak najdłużej. Takie działanie kreuje człowieka wypalonego, o zaniżonym poczuciu własnej wartości i odartego z poczucia satysfakcji jakie daje świadomość własnych kompetencji.

Jeśli nie uda się go "przetrzymać" do emerytury to na rynek pracy trafia człowiek rzeczywiście całkowicie nieporadny życiowo, co tylko nakręca spiralę patologii. Przywrócenie tych ludzi rynkowi pracy to korzyść dla nich samych, o budżecie państwa nie wspominając - im wcześniej, tym lepiej.