Czy potrzebujemy zmiany paradygmatu własności intelektualnej?

2012-01-29 00:00:00 +0000


Gdy wszyscy wokół mówią o potrzebie publicznej debaty to rezultat jest taki, że nikomu już się potem nie chce debatować. Kłótnia o ACTA była doskonałym pretekstem by porozmawiać o piractwie. Różne są opinie na temat ochrony własności intelektualnej. Jedna ze skrajności odmawia dziełom niematerialnym jakichkolwiek cech własności, druga domaga się traktowania ich w 100% jak przedmiotów materialnych.

Według pierwszej szkoły kradzież roweru to kradzież. No bo skoro ktoś mi ukradnie rower, to ja go już nie mam i coś niewątpliwie straciłem. Ale piosenka, program czy książka elektroniczna to coś innego. Autor coś sobie napisał, ja to tylko skopiowałem. Co prawda bez wynagrodzenia, ale autor nic nie stracił — nadal się swoją kopią może cieszyć. Proste, łatwe i przyjemne rozgrzeszenie.

Według drugiej szkoły wszystko wymaga udzielenia licencji i wniesienia opłaty, zaś każde odstępstwo od tej zasady powinno być tropione i surowo karane. Najlepiej żeby cały świat był podporządkowany ochronie praw autorskich i patentowych, które na dodatek powinny być chronione nieskończenie długo.

Nie muszę wyjaśniać jak rozkładają się wyżej opisane poglądy wśród uczestników obecnego sporu o ACTA. I nie będę pisał o ACTA, bo skandaliczny tryb procedowania tej umowy przez polską administrację i Unię Europejską całkowicie przesłania jakiekolwiek racjonalne przesłanki w niej zawarte.

Piractwo jest nieszkodliwe?

Jeśli chodzi o skrajność pierwszą to nie widzę w niej nic poza selektywną ślepotą i egocentryzmem. Kradzież roweru jest zła bo ja tracę coś na co musiałem zapracować. Czy napisanie książki, piosenki czy innego dzieła intelektualnego nie wymaga czasu i wysiłku? Oczywiście, i wie to każdy, kto choćby raz w życiu cokolwiek napisał (przypis).

Tyle, że tam traciłem ja, a tutaj traci jakiś anonimowa i odległa postać albo grupa ludzi. W razie czego mogę sobie zawsze racjonalizować: a to niewłaściwym stosunkiem ceny do zarobków, a to niewłaściwym udziałem zysku autora w cenie produktu, a to różnymi innymi dialektycznymi uspokajaczami sumienia. Np. w ubiegłym wieku popularnym wytłumaczeniem dla kradzieży było “grab zagrabione”.

Jest jeszcze argument niby-ekonomiczny. Oto jego wykładnia: piractwo to nie kradzież, bo kradzież to zabór mienia lub uszczuplenie dochodu. Piratują tylko pryszczate nastolatki, które nie mają pieniędzy, więc nie uszczuplają niczego dochodu bo nawet jakby nie piratowały to nic by nie kupiły.

Pryszczaty licealista bez kapitału to pewien stereotyp. Oczywiście, jest on prawdziwy wobec pewnego ułamka ściągających, ale nadal jest to ułamek. A co z resztą?

Piracą tylko biedacy?

Podobny argument wysuwa się wobec ludzi, którzy wyrzucają śmieci w lasach (“bo nie mają na wywóz”). Tyle, że po instalacji kamer w lasach okazało się, że śmieci do lasów wywożą także tzw. kulturalni i dobrze sytuowani ludzie, a większości zupełnie normalni i nie biedujący. Podobnie jest z z piractwem. Wciąż przecież znajduje się pirackie oprogramowanie w doskonale prosperujących biurach projektowych i firmach.

To nie jest więc kwestia ekonomiczna tylko kulturowa. Ludzie wyrzucają śmieci do lasów, palą śmieciami i piracą nie tylko dlatego, że są biedni, ale często także dlatego, że po prostu zatrzymali się na etapie moralności Kalego (patrz też Kto kradł i plądrował? 11-latek, listonosz, nauczyciel…, link podrzucony przez Wojtka Bojdoła).

Przyznam, że nie rozumiem jak właściciel firmy działającej na pirackim oprogramowaniu może potępiać okradających go pracowników odwołując się do powszechnie uznanych norm moralnych — na przykład chrześcijańskich? Ale Polak potrafi — szerokie pole do popisu znajduje tutaj postmarksistowskie dwójmyślenie, którego przykłady podałem powyżej. W końcu każdy sobie tłumaczy, że on sam jest wzorowy i puszysty, tylko inni są źli z natury. I tak każdy sobie żyje w swojej rzeczywistości.

Dura lex sed lex?

Jest też druga strona medalu. Oderwanie prawa autorskiego od paradygmatu celowości — czyli wynagrodzenia autora — i oparcie go na rozrastających się w sposób niekontrolowany i w oparciu o archaiczne założenia przepisach prawa prowadzi do sytuacji absurdalnych.

Hołdys, który w wulgarny sposób gromi wszystkich naruszających współczesne prawo autorskie gubi się gdy mowa o tym jak on sam te prawa traktuje (Hołdys, Lipszyc oraz płk Łukaszewicz, Szmajdzińska i Świat, 23.01.2012, szersze omówienie tutaj).

W 2007 roku Jarek Lipszyc wytykał Wojciechowi Orlińskiemu niekonsekwencję między głoszonymi przez niego radykalnymi poglądami na kwestie egzekwowania praw autorskich, a własnym postępowaniem (“Orliński, płacisz?”). A to jak idiotycznie stosowane prawo autorskie może być nadużywane do niszczenia konkurencji pokazuje sprawa firmy Alucon (O legalności programu i stratach firmy).

I nawet Kancelaria Prezydenta RP też gubi się zapytana o formalną zgodność z przepisami prawa autorskiego (Pytania przesłane Kancelarii Prezydenta RP w sprawie płyty “Bo wolność krzyżami się mierzy”), a policja radośnie kopiuje zdjęcia znalezione w sieci bez podania autora.

<h2>Przypis - ekonomia własności intelektualnej</h2>

Rozmawiając na ten temat z wieloma osobami widziałem, że kompletnie nie rozumieją oni ekonomii produktów pracy intelektualnej (i w naszym systemie edukacji mają małą szansę się tego dowiedzieć). Otóż tworząc dowolny produkt musimy ponosić określone koszty. Dotyczy to dokładnie w takim samym stopniu telefonu komórkowego (który się “kradnie”) jak i książki elektronicznej czy filmu (które się “piraci”). Żeby móc ten produkt wytwarzać stale, a nie w ramach jednorazowej samobójczej kampanii, te koszty muszą nam się w sposób ciągły zwracać ze sprzedaży. Z punktu widzenia producenta filmów sytuacja, w której np. 90% egzemplarzy będących w obrocie jest piracka nie różni się niczym od sytuacji procenta komórek, któremu fizycznie ukradziono 90% stanów magazynowych.

Różnicą kluczową dla postrzegania piractwa jest możliwość policzenia strat producenta w każdym z wymienionych przypadków. Podczas kradzieży telefonów sprawa jest łatwa — był telefon, nie ma telefonu, jedna sztuka zmieniła właściciela. W przypadku własności intelektualnej jest trudniej bo nie każde “spiracenie” jest równoważne z pozbawieniem producenta dochodu. Zwolennicy jednej skrajności twierdzą, że żadne pobranie nie generuje strat dla producenta “bo nadal dysponuje on swoją kopią” (co właśnie dowodzi całkowitego niezrozumienia ekonomii produkcji czegokolwiek). Zwolennicy drugiej skrajności dla odmiany utrzymują, że każde pobranie mogłoby wygenerować potencjalny zysk, więc brak tego hipotetycznego zysku jest stratą (tą logiką posługuje się też namiętnie nasze ministerstwo finansów).

Obie te skrajności są fałszywe, a powszechna łatwość ich akceptacji wynika zapewne z poplątania jakichś niewyrugowanych jeszcze z systemu edukacji resztek pozytywizmu logicznego z grupowym konformizmem. Nie ulega natomiast wątpliwości, że straty producentów w wyniku piractwa są faktem, nawet jeśli ich rzeczywista wartość nie może być zmierzona tylko co najwyżej oszacowana.

Nowe modele sprzedaży treści przez Internet są faktem — dzięki niemu możemy sprzedać 1 mln egzemplarzy po 1 zł zamiast 100 tys. po 10 zł i efekt będzie ten sam. Ale wszystko to działa jednak przy założeniu, że jakaś ochrona praw autorskich istnieje. W Polsce nadal sporo osób uważa, że są bardzo sprytni nie płacąc 2 zł za bilet czy 4 zł za parkowanie.