Michał Olszewski (ClientEarth) zabiera głos w debacie na temat konsultacji społecznych w Polsce, opisując sprzeciw jaki wywołują one po stronie administracji. Zachęcam do przeczytania całego artykułu (Paragraf 44: knebel zamiast debaty), bo Olszewski cytuje w nim szereg dość aroganckich wypowiedzi strony rządowej (przykład: “dla pieniaczy i osób z zaburzoną psychiką”). Te wypowiedzi są nie tylko aroganckie ale na dodatek pokazują, że polska administracja kompletnie pogubiła się w otaczającej ją rzeczywistości — głównie tej, którą sama swoim niechlujstwem wykreowała.
To nie partycypacja społeczna jest problemem. To administracja sama stwarza problem z tą partycypacją a następnie próbuje go “rozwiązać” przez ograniczenie konsultacji społecznych. W jaki sposób administracja stwarza te problemy?
- Tworzy projekty niezgodne z ustanowionym przez samą siebie prawem, a potem się dziwi, że ktoś to wytyka w sądzie administracyjnym — i jeszcze wygrywa! No po prostu skandal... (patrz Ekoterroryzm to tylko pretekst)
- Prowadzi udawane "konsultacje" społeczne na finalnej i przyklepanej wersji projektu, z terminem składania uwag rzędu jednego tygodnia — i potem się dziwi, że tak potraktowani ludzie się stawiają przy użyciu wszystkich dozwolonych prawem środków. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
- Prowadzi konsultacje społeczne w sposób wymagający maksymalnego nakładu pracy z każdej ze stron — publikuje jakieś popisane długopisem i pieczątkami zeskanowane bohomazy, a potem w tej samej postaci zbiera i publikuje wielostronicowe uwagi, zamiast zebrać to do kupy w tabelce w syntetycznej postaci i się do tego odnieść przy pomocy konkretnych argumentów (patrz Dekodowanie faksów).
</ul>
No i na koniec dochodzimy do sedna — czyli podejścia administracja do przepisów prawa. Znamienna jest wypowiedź premiera Tuska w niedawnym wywiadzie:
Dostrzegam w tych prezydenckich projektach marzenie, że demokracja może polegać na permanentnych obradach i permanentnej partycypacji obywateli w podejmowaniu decyzji. Tymczasem doświadczenie podpowiada mi, że głównym narzędziem w zarządzaniu są kompetencje. (...) Istnieje granica między powszechnością partycypacji w rządzeniu a skutecznością i racjonalnością rządzenia. Jeśli będziemy poddawali każdą decyzję takiemu permanentnemu nadzorowi całej społeczności, to niewykluczone, że zamienimy się w agorę. I nikt nie będzie podejmować decyzji wykonawczych.
Premier mówi na początku o referendach, które w obecnej postaci są faktycznie kosztowne. Ale wystarczy spojrzeć na to jak wygląda praktyka działania administracji, żeby odnieść wrażenie, że prawa generalnie powinni przestrzegać śmiertelnicy, a administracja tylko wtedy, gdy nie przeszkadza w "skutecznym rządzeniu". Olszewski pisze o sądach, premier straszy paraliżem decyzyjnym — i trudno mu nie przyznać racji, skoro sam Trybunał Konstytucyjny z troską wyjaśnił, że "możliwość sprzeciwu czy zaskarżenia inwestora na drodze cywilnej jest kosztowna, długotrwała i może być nieskuteczna". Oczywiście, dotyczyło to domów budowanych przez prywatne osoby — bo ten sam Trybunał nie miał już problemu z licznymi specustawami, które mają pozwalać uniknąć problemów z "kosztowną i długotrwałą" procedurą cywilną przy inwestycjach samorządowych. W gruncie rzeczy omijanie nieefektywnych procedur administracyjnych i sądowych jest jedynym uzasadnieniem istnienia tych specustaw — gdyby te procedury działały normalnie to specustawy nie byłyby w ogóle potrzebne. Podsumowując, Premier słusznie obawia się przewlekłości w procedurach odwoławczych i paraliżu decyzyjnego spowodowanego przez konsultacje społeczne — ale kto za tę przewlekłość odpowiada jeśli nie on sam i jego administracja?