Sposób na czekanie na przelew

2011-01-29 00:00:00 +0000


W Dużym Formacie ukazał się artykuł o zatorach płatniczych, pisany z perspektywy małych podwykonawców. Jako że znam problem z pierwszej ręki, chciałbym podzielić się skuteczną receptą. Przepytywani przez dziennikarkę podwykonawcy - tłumacze, fotograficy itd - opisują klasyczny scenariusz. Opóźnienie w podpisywaniu umów, potem idiotyczne tłumaczenia dłużnika (“księgowa na urlopie”, “auto mi się popsuło”) i niekiedy wielomiesięczne oczekiwanie na przelew, rzecz jasna bez odsetek. Och, ile razy byłem w takiej sytuacji.

Niewielką broszurkę-poradnik napisany przez jakiegoś windykatora kupiłem już ok. 2000 roku. Warto się rozejrzeć za czymś aktualnym, bo takie książki doskonale demitologizują wszystkie “księgowe na urlopach” i inne bzdety. Przede wszystkim skutecznie pozbawiają złudzeń i sentymentów wobec tłumaczeń dłużnika. Pokazują też skuteczne strategie postępowania.

Tę książkę kupiłem próbując odzyskać śmieszne honorarium za wystąpienie na konferencji od warszawskiej firmy, która najwyraźniej specjalizowała się w publikowaniu artykułów informatycznych oraz znajdowaniu frajerów na konferencje, którym maksymalnie opóźniała płatności, skutecznie tnąc koszty. Innymi słowy, żeby uzyskać obiecaną płatność trzeba było wykazać się charakterem rasowego windykatora, a ten nie jest w środowisku informatycznym rozpowszechniony. Ale na szczęście można się nauczyć paru sztuczek…

Po pierwsze, problemy z płynnością finansową się zdarzają każdemu (nawet w PARP). Istnieje też kredyt kupiecki (dobrowolny, a nie wymuszony). Jeśli dzwoni do mnie odbiorca i mówi, że ma problemy i zapłaci połowę, a drugą za miesiąc to super. Ale im większa firma, tym więcej ma źródeł finansowania i nie wierzę, że naprawdę nie może zapłacić kilkuset złotych przez pół roku.

Po drugie, w razie niedoboru środków u płatnika tworzy się naturalna hierarchia priorytetów. W pierwszej kolejności płaci się tym, których się firma boi - US, ZUS. Potem dostawcom, którzy bez płatności wstrzymają dostawy. Potem tym, którzy stwarzają kłopoty. Potem wszystkim pozostałym, ale wtedy już jest zwykle następny cykl rozliczeniowy więc “sorry ale księgowa”… Recepta jest oczywista - trzeba spowodować, by dłużnik zaliczył nas do jednej z wyższych kategorii.

Po trzecie, są firmy - jeden przykład podałem i na końcu podam następny - które z cynicznego opóźniania płatności uczyniły sobie dodatkowe źródło dochodu - np. wspomniana “hierarchia płatności” jest u nich domyślnym sposobem realizowania zobowiązań. Pośrednik w przetargu może też np. zarobić na przetrzymaniu nie swoich środków na lokacie terminowej. To straszne sukinsyństwo, niestety rozpowszechnione zwłaszcza tam, gdzie przetargi są ustawione bo pośrednik wie, że nikt mu nie podskoczy. Podwykonawca traci potrójnie - bo podatki płaci od wystawionej faktury a nie otrzymanych środków, bo ma mniejszą płynność i wreszcie na inflacji.

Po czwarte, jak się wykonuje pracę “na gębę” (bez umowy) i “na czarno” (bez faktury) to samemu się prosi o problemy. Firmy związane usługą “na czarno” znajdują się w szczególnej relacji - bo żadnej nie zależy na jej ujawnianiu . Ale to tylko wierzyciel traci właściwie wszystkie legalne środki egzekucji. Szkoda, że w Polsce państwo nadal tak usilnie zachęca do podejmowania pracy na czarno…

Po piąte, jeśli dłużnik z jakichś powodów nie może zapłacić całej kwoty to należy domagać się płatności połowy, ćwierci, 10%, 1%. To samo należy robić samemu mając długi, co niewątpliwie nastąpi jeśli jest się w łańcuszku płatności (też przerabiałem). Każdy dług można spłacić małymi częściami, a - z punktu widzenia wierzyciela - 100 zł na koncie co miesiąc jest lepsze niż zero. Wiem to stąd, że byłem też w sytuacji gdy firma od kilku miesięcy zalega z całością pensji a szef w tym czasie leci na urlop do Australii. A potem głupawo się tłumaczy, że przecież koszt wycieczki był nieporównywalnie mniejszy niż całość długu wobec pracowników. A nie wypłaci nawet części, bo po co – “już za dwa miesiące będzie to legendarne zamówienie z ministerstwa”…

Po szóste, strategię dłużnika można rozpoznać już po kilku telefonach czy mailach. Przede wszystki po tym, jak stara się dotrzymywać ustalonych wcześniej zobowiązań i terminów. Tolerowanie kilku wpadek to wyrozumiałość, ale tolerowanie ich przez pół roku to głupota. W tej sytuacji wezwanie przedsądowe należy wysłać jak najwcześniej, bo od tego potem biegnie wiele terminów. Korespondencję należy wysyłać za zwrotnym potwierdzeniem odbioru. Należy porzucić sentymentalne wątpliwości w rodzaju “a nuż się obrażą i nie zamówią w przyszłości”.

I choć zabrzmi to jak reklama to w przypadku długów większych niż 1-2 tys. zł warto korzystać z Krajowego Rejestru Długów. To jedna z niewielu rzeczy, której cwaniacy się boją.

W moim przypadku było to tak - przez kilka miesięcy sprzedawałem sprzęt jeździecki sieci sklepów. Faktury były wystawiane na sp. z o.o. zarejestrowaną w Poznaniu czy Wrocławiu. W pewnym momencie, po dużym zamówieniu, płatności się urwały. Przerobiłem cały klasyczny scenariusz opisany we wspomnianym artykule, włącznie z dzwonieniem dzień w dzień seriami tygodniowymi, przez kilka miesięcy (czułem się jak kretyn tylko na początku).

Odzyskanie tego długu trwało łącznie ok. pół roku. Ale to wpisanie sukinsynów do KRD zadziałało jak czarodziejska różdżka - pieniądze miałem na koncie w ciągu dwóch dni. Wpis jest odwracalny, wierzyciela można usunąć z listy wkrótce po płatności. Nie chodziło mi o zemstę ani nauczkę, tylko odzyskanie należnej mi zapłaty, od której dawno zapłaciłem podatek.

Tym co mnie w tym konkretnym przypadku wkurzyło do tego stopnia, by wydać prawie 300 zł na abonament w KRD w celu wpisania jednego tylko dłużnika było jego tłumaczenie. Po wszystkich unikach, w chwili szczerości ktoś z jego biura wyznał, że nie mogą mi zapłacić bo akurat “mają teraz jakieś importy”. To znaczy, przez parę miesięcy zalegali z płatością ot tak, “po prostu”, a potem świadomie nie płacili bo wiedzieli, że z zagranicznym dostawcą nie ma żartów. Co więcej, KRD daje magiczną czerwoną pieczątkę - jej przystemplowanie na fakturze też czyni cuda, zanim w ogóle problem wystąpi.

Drugi zabawny aspekt tej konkretnej sprawy był taki, że firma miała bardzo “katolicko-narodową” nazwę, a jej właściciel był jakimś lokalnym działaczem LPR, mającym też chyba przy okazji fuchę w telewizji. Właścicielowi polecam znany cytat z księgi Mateusza 7:16, bo takim podejściem jedynie plugawi symbole religijne, na które się - zapewne w dobrej wierze - powoływał.