Praca dzieci w ZSRR i Rosji

2013-08-13 00:00:00 +0100


W Rosji mało mówi się o pracy dzieci, bo i nie ma się czym chwalić. Tymczasem w ZSRR funkcjonowała zorganizowany system pracy dzieci i młodzieży na skalę porównywalną zapewne jedynie z pracą dzieci w angielskich fabrykach stawianą jako przykład wyzysku podczas kapitalistycznej Rewolucji Przemysłowej. Resztki tej gułagopodobnej ekonomii funkcjonują tam zresztą po dziś dzień. Niskopłatna lub nieodpłatna praca wykonywana przez dzieci i młodzież pod przykrywką “wychowania pracą” (воспитание трудом) stanowiła istotną część kulawej ekonomii ZSRR. Gułagi też zresztą były przecież oficjalnie instytucjami “resocjalizacji przez pracę” (исправительно-трудовые колонии).

Ja sam jak przez mgłę pamiętam, jak w krakowskiej szkole, na przełomie lat 80-tych i 90-tych wywieziono nas całą klasą do PGR w Węgrzcach pod Krakowem, gdzie zbieraliśmy z pola buraki, chyba w ramach lekcji przysposobienia obronnego. Było to przedsięwzięcie tak absurdalne ze względu na jego całkowitą przeciwskuteczność (nawet jak na styl pracy kołchozu), że nigdy więcej go nie powtarzaliśmy.

W ZSRR traktowano to o wiele bardziej poważnie. Moja żona, która przeszła przez cały tamtejszy system edukacji, wspomina, że w latach 80-tych w szkole i na studiach regularnie, całymi grupami wożono ich do kołchozów, gdzie po 10 godzin dziennie zajmowali się na przykład zbieraniem zboża i innymi pracami fizycznymi. Praca ta była nieodpłatna, wykonywana w ramach tzw. “przysposobienia do pracy” lub “wychowania przez pracę”.

Trwało to przez cały okres edukacji szkolnej, a następnie uniwersyteckiej i był to w pełni oficjalny, zorganizowany system. W trakcie roku szkolnego praca zajmowała np. wolne soboty (tzw. “subotniki”), a w czasie wakacji — no cóż, wakacje. Dzieci przez cały miesiąc lub dwa wykonywały nieodpłatnie pracę na rzecz lokalnych zakładów. W sieci można znaleźć liczne wspomnienia dorosłych dzisiaj uczestników “kampanii ziemniaczanych”, “buraczanych” czy “ogórkowych”, choć są też tacy, którzy w 5-tej klasie pracowali w zakładach przemysłowych czy na wyrębie lasu, gdzie wykonywali różne prace pomocnicze. Dzieciom wyznaczano plan, dzienne normy, obowiązywały ścisłe godziny pracy, przerw i posiłków, był brygadzista. Nie było za to na przykład ubrań ochronnych ani innych środków ochrony osobistej (maski przeciwpyłowe, okulary), bo nikt ich w dziecięcych rozmiarach nie produkował. Jeden z uczestników wspomina na przykład swój obóz pionierski na Krymie, który spędził w zakładzie przetwórstwa warzyw przez miesiąc upychając w słoikach ogórki i ładując palety z gotowymi słoikami na samochody. W całym zakładzie były dwie osoby dorosłe, resztę obsady stanowiły nastolatki (jego grupa, jako “miastowa”, dostała symboliczne wynagrodzenie; dzieci wiejskie z zasady nie dostawały nic).

Te wspomnienia, które zupełnie otwarcie i niezależnie od siebie opowiadało mi wiele osób w Rosji, nie mieszczą się całkowicie w oficjalnym obrazie ZSRR, w którym przecież już w 1922 roku niby oficjalnie zdelegalizowano pracę dzieci. To akurat nie stanowi rzecz jasna żadnej przeszkody, bo w ZSRR robiono wiele rzeczy, które formalnie były zakazane (i vice versa) — i tak, formalną legitymację dla pracy dzieci stanowiło właśnie “przysposobienie zawodowe”, które dialektycznie naciągano tak, że wychodziła z niego ciężka, fizyczna praca na ogromną skalę.

Zaciekawiony tym historycznie niezbyt dobrze opisanym zjawiskiem znalazłem artykuł Child Labour in the Russian Federation (Svetlana Stephenson, 2002), który też wspomina radziecką instytucję pracy dziecięcej:

Officially, child work could only take place if it was to prepare children for future employment, within the framework of education. At the same time, considerable anecdotal evidence suggests that involving children in forced labour was a widespread practice. It appears that this was the case when children were made to participate in harvesting on collective farms, sometimes well into the school year. This activity was organized by schools at the “request” of political authorities. Such forced labour, although perhaps affecting children and young people disproportionately, was not confined solely to them, but was part of a widespread practice of compulsory participation in agricultural work, which also involved students, industrial workers and other urban dwellers.

Relacje osób, z którymi rozmawiałem doskonale pasują do tego co opisano w tym akapicie. Zabawna jest jedynie konstatacja, że są one oparte o “anecdotal evidence”. Rzecz w tym, że praktycznie wszystkie informacje o naruszeniach praw człowieka w ZSRR są oparte na “anecdotal evidence” — nikt przecież nie ujmował ich w oficjalnych statystykach. Ślady tej półniewolniczej pracy można odnaleźć jednak nawet w oficjalnej propagandzie, która chwaliła na przykład ochotniczne brygady młodzieżowe z Kraju Stawropolskiego, który sąsiaduje z Kabardyno-Bałkarią. To co różni propagandę od rzeczywistości to to, że nikt z kim rozmawiałem na ten temat nie twierdził, że spędzał miesiąc wakacji w kołchozie dobrowolnie. Taki był po prostu prikaz i koniec.

Jak złośliwie zauważył Jewienij Żirnow z Komiersanta w artykule o obowiązkowej pracy w szkołach “pod koniec lat 50-tych radzieccy uczniowie zaczęli płacić za obowiązkową, bezpłatną edukację za pomocą obowiązkowej, nieodpłatnej pracy” (в конце 50-х годов советские школьники начали расплачиваться за обязательное бесплатное образование обязательным безвозмездным трудом). Przy czym Żirnow pisze jedynie o “szkolnej samoobsłudze” czyli pracy na rzecz szkoły (sprzątanie, remonty), a nie pracy wykonywanej przez uczniów na zewnątrz — czyli na rzecz kołchozów lub zakładów przemysłowych.

Co jednak najbardziej zaskakujące, praca dzieci w Rosji funkcjonuje po dzień dzisiejszy. Uczniom szkół w Kabardyno-Bałkarii zabiera się trzy tygodnie wakacji, podczas których wykonują rozmaite prace fizyczne na rzecz szkoły (np. sprzątanie lub remonty), lokalnych kołchozów albo administracji. I tak na przykład w trakcie mojego lipcowego pobytu w republice klasa, do której uczęszcza 14-letnia córka krewnej została wynajęta lokalnej administracji do posprzątania dzikiego wysypiska śmieci nad rzeką Nalczik. Dziewczyna z obrzydzeniem wspominała na wpół rozłożone resztki zwierzęce i zużyte podpaski higieniczne, które kazano im zbierać. O niespotykanej wprost trosce dyrekcji szkoły świadczy fakt, że rozdano im w ogóle jednorazowe rękawiczki — a mogli przecież puścić dzieci “na żywca”… Specjalnej troski dyrekcja nie wykazywała jednak w latach poprzednich, gdy kilkunastoletnią młodzież wysyłano np. do sprzątania bardzo ruchliwej trasy M29. Zaprzestano tego po tym jak w grupę dzieci malujących drzewa przy szosie (!) wjechał pijany kierowca, ciężko raniąc kilka z nich i zabijając na miejscu pracownika szkoły. Oczywiście, nikt nie zastanawiał się co grupa uczniów robiła na trasie szybkiego ruchu i dlaczego wykonywała na niej prace, które w normalnych warunkach wykonują dorośli pracownicy zarządu drogi. Sprawa została wyciszona.

Biorąc pod uwagę to co pisałem rok temu o “oszczędzaniu” notorycznie rozkradanego budżetu wodociągów przez wyłączanie wody na jeden dzień w tygodniu, wcale nie zdziwiłbym się gdyby darmowa dziecięca siła robocza służyła temu samemu celowi.

Z ciekawości sprawdziłem podstawę prawną takiej działalności i oczywiście, zgodnie z prawem żadna z opisanych wyżej sytuacji nie powinna mieć nigdy miejsca i dyrekcja szkoły naruszyła prawdopodobnie setkę innych przepisów dotyczących prawa pracy, sanitarnych, bezpieczeństwa na drodze itd.

Tylko co z tego? Żeby stwierdzić naruszenie przepisów ktoś musiałby ten fakt zgłosić, potem ktoś musiałby tę szkołę skontrolować i wyciągnąć konsekwencje. A w rosyjskim szkolnictwie panuje jeszcze większa sitwa niż w polskim. Jakikolwiek nadzór nad szkołami to jedna wielka fikcja — ręka rękę myje, w papierach wszystko jest idealnie.

Kto ma dzieci w polskiej szkole ten doskonale wie jak to działa: na papierze nic takiego nie miało miejsca, zeznań rodziców nie weźmiemy pod uwagę bo nie ma ku temu podstawy prawnej, dzieci na pewno przesadzają, w szkole brakuje pieniędzy, rodzice wyrazili zgodę a poza tym ostatecznie nic się przecież nikomu nie stało…