Pełzająca rewolucja w edukacji

2012-01-14 00:00:00 +0000


12 tys. osób ukończyło otwarty kurs uczenia maszynowego udostępniony przez Stanford. Na kurs AI zapisało się ponad 100 tys. osób. W listopadzie, kiedy pisałem o otwartych programach edukacyjnych Stanfordu, kurs Machine Learning trwał w najlepsze. Na początku stycznia na stronie kursu (ml-class.org) ukazała się informacja, że certyfikat jego ukończenia uzyskało ponad 12 tys. osób z całego świata.

Mam głęboki szacunek dla tych 12 tys. osób, które przeszły cały kurs w trybie advanced czyli wykonując wszystkie ćwiczenia i testy. W trybie “słuchacza” (basic) kurs ukończyło dziesięciokrotnie mniejsza grupa, co pokazuje jak wartościowa była jego część praktyczna. Wymagało to naprawdę mnóstwa pracy, po ruchu na forum dyskusyjnym widać zresztą wyraźnie, że uczestnicy wytrwale walczyli z każdym zadaniem. I co najśmieszniejsze, nie ma tam bryków, gotowców i innych tego typu reliktów z kultur, w których uzyskanie kwitka o “ukończeniu” uczelni jest przepustką do stabilnej “pracy” w urzędzie.

Ja też w tym kursie uczestniczę, aczkolwiek w trybie off-line — nie miałem fizycznej możliwości, żeby poświęcać ok. 10 godzin tygodniowo na uczestniczenie w nim zgodnie z harmonogramem. Jestem teraz pod koniec regresji logistycznej, sumiennie kodując zadania programistyczne w Octave i wysyłając je do sprawdzenia. Oczywiście nie dostaję za to żadnych punktów i po ukończeniu certyfikatu ale to mi akurat zupełnie nie przeszkadza — zakres przekazywanej tam wiedzy i, co niemniej ważne, sposób jej podania jest moim zdaniem bezcenny.

A tutaj czytam, że na równoległy kurs sztucznej inteligencji (ai-class.org) zapisało się 100 tys. osób (nie ma jeszcze informacji ile osób ukończyło).

Wygląda na to, że Stanfordowi udało się dokonać pewnej kluczowej zmiany jakościowej i przekroczyć masę krytyczną, która dokona przemiany edukacji on-line z niszowego gadżetu w pełnoprawny system kształcenia. E-learning, który widziałem wcześniej (a widziałem go dużo w różnych wydaniach) był taki sobie. Nadawał się do uzupełnienia pewnych konkretnych braków czy przećwiczenia konkretnych problemów. Ale to nadal nie było to. Stanford skomponował znane od dawna techniki w coś, co działa płynnie, jest wygodne i skutecznie przekazuje wiedzę. Na pewno kluczowe znaczenie mają też wykładowcy, większość z nich to sławy w swoich branżach, zatrudnione w Dolinie Krzemowej i okolicach.

Warto uświadomić sobie długofalowe konsekwencje tej pełzającej rewolucji. A są one bardzo konkretne — za parę lat może okazać się, że właściwie to nie trzeba kończyć żadnej z polskich “renomowanych uczelni”, żeby pracować w Google czy dowolnej innej firmie ceniącej kompetencje bardziej niż kwity. W tym momencie naturalnym krokiem dla SEE i podobnych inicjatyw będzie wprowadzenie jakiejś formalnej certyfikacji umiejętności (mam wrażenie, że w dotychczasowych kursach to taka trochę ozdoba), zapewniającej wzajemną uznawalność tych kursów on-line (patrz też codility.com).

Wcale bym się też nie zdziwił gdyby firmy takie jak Google traktowały te darmowe kursy (darmowe przecież dla uczestników, ktoś je musiał sfinansować!) jako niezwykle skuteczne sito rekrutacyjne. Przypomnijmy sobie historię brytyjskiego GCHQ, którego zaawansowana zagadka przyciągnęła ponad 2 mln ludzi po to, by ostatecznie mniej niż 200 z nich zgłosiło swoje kandydatury do pracy w tej instytucji.

Oczywiście, lekarzem się w ten sposób nie zostanie. Ale na świecie od lat rośnie udział sektora usług w stosunku do sektora produkcyjnego. Na świecie rośnie gdzieś tak od lat 60-tych, w naszej części Europy głównie od upadku marksizmu z jego irracjonalną fiksacją na punkcie przemysłu i pracy fizycznej (MG: Ewolucja sektora usług w Polsce w latach 1998-2008). Zmiany na rynku edukacyjnym można więc uznać za nieuchronne.

Jak się w tym odnajdzie polski sektor edukacyjny? Nasze elity, w tym także naukowe, wykazują zdecydowaną preferencję modelu wiedzy opartego o autorytet a nie o debatę i krytyczną weryfikację. Przez całe lata 90-te szacowna profesura (ze szlachetnymi wyjątkami) z wyżyn swojego autorytetu wciskała młodzieży i ustawodawcy kit, że wykształcenie chroni przed bezrobociem, zwłaszcza “wykształcenie” rozumiane jako świstki-dyplomy ich uczelni. Życie właśnie te bujdy weryfikuje ale nie mam żadnych wątpliwości, że zamiast próby dostosowania się do zmieniających trendów dominującą reakcją będzie uparte zaklinanie rzeczywistości i próby utrzymania stanu istniejącego.

Na szczęście, tak długo jak granice — zarówno te fizyczne jak i te wirtualne — są otwarte, ten model może tylko konsekwentnie chylić się ku upadkowi.