Obsesja tajności jako różnica kulturowa

2013-08-21 00:00:00 +0100


Rok temu pisałem o obsesji tajności w polskiej kulturze administracyjnej jako spadku po okresie komunistycznym. Tymczasem niedawno trafiłem na publikację, która tę różnicę kulturową jeszcze bardziej podkreśla. Tamten artykuł (Atmosfera tajności) opisywał szereg patologii w polskiej administracji, która ma ogromne problemy z dzieleniem się danymi stanowiącymi informację publiczną. Panuje tutaj pełny trybalizm — my vs. oni, “naszych” danych za nic “im” nie oddamy. Co gorsza, ten irracjonalny konflikt ta nie funkcjonuje tylko pomiędzy administracją a obywatelami, ale nawet wewnątrz administracji, czego symbolem była kompletnie odjechana “wojna rowerowa” między Łodzią a Warszawą.

Wiele osób dziwi się, jak to możliwe, że dość proste i w żaden sposób nie tajne informacje trzeba od pracowników sektora publicznego niemal wyrywać, walcząc latami w sądach o każdy detal (Rabka, Transportoid, szkolenia z “kruczków prawnych”). Ale ludzie to nie są komputerami a prawo nie jest algorytmem. Prawo jest częścią kultury, a kultura opiera się na wyuczonych zachowaniach ludzi. Gdyby było inaczej to nie byłyby znane w ogóle pojęcia takie jak martwe prawo czy desuetudo. W Polsce po PRL zmieniło się prawo pisane, a kultura… no cóż, wciąż się zmienia. Dzięki dobrym przepisom można w ogóle uzyskać w urzędzie korzystną decyzję. Z powodu złej kultury urzędy wydadzą ją z przekroczeniem wszelkich możliwych terminów, a jak petent będzie pyszczył to nagną przepisy tak, że będzie to trwać w nieskończoność — a nuż mu się odechce

O tym jak wiele zależy od kultury przekonałem się czytając odtajnione parę lat temu archiwa amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). W 1973 ówczesny nowomianowany szef CIA William H. Colby wygłosił w NSA przemówienie zatytułowane Security in an Open Society. Przemówienie o tyle zaskakujące o tyle, że wygłaszał go dyrektor agencji wywiadu zagranicznego a słuchaczami byli pracownicy agencji wywiadu elektronicznego, która “nie istniała”, jak ją przez wiele lat w żartach określano (NSA - no such agency). Colby mówił między innymi o tym, jak prawodawstwo amerykańskie, a zwłaszcza stojące u jego podstaw ideały, różnią się od innych krajów. I to nie tylko Związku Radzieckiego (o nim pisałem w zeszłym roku), ale od Francji i Wielkiej Brytanii. W tej ostatniej obowiązujące wówczas przepisy dawały (i nadal dają) rządowi prawo zawieszenia wolności prasy na podstawie dekretu:

In the British situation, the government has the authority to issue what is called a "D" notice, and the press is barred from printing a story about intelligence under pain of action in the courts against them.

I dalej wyjaśnia dlaczego administracja amerykańska takiego przywileju świadomie się “pozbawiła”:

You can imagine the reaction in this country if we gave Mr. Jack Anderson a "D" notice. This is part of our society. We deliberately adopted in the First Amendment to the Constitution, as a condition to the acceptance of the Constitution by our people, the concept of the freedom of the press, and the prevention of any prior restraint on.the right of an editor to publish what he wants.

Colby mówi też sporo o bliskiej mi branży, którą roboczo można określić jako ekonomię bezpieczeństwa. Bliskiej mi, bo przez wiele lat zmagałem się z panującą w Polsce obsesją tajności i “najwyższego poziomu bezpieczeństwa we wszystkim i wszędzie”.

How much secrecy do we need in our society? Secrecy costs money. It costs a great deal of money to protect secrets, to make the security investigations, to buy the safes with three combination locks, to erect the fences and to employ the other protections such as cryptography. Also, secrecy reduces the degree to which some of our information can be used by the people who need to use it. (...) We are all also aware of Gresham's law in economics, which says that bad money drives out good. If we overclassify, we develop in people's minds a contempt for the classification rules, for if some items that really are not secret at all are classified, it means that the whole system is nonsense. Thus the question of how much secrecy should exist comes down to deciding what actually needs to be kept secret and to arrange that the things'that don't really need protection are released.

Patrząc na ogromny wysiłek wkładany przez niektóre polskie urzędy w obsesyjne ukrywanie informacji, które z definicji powinny być jawne, łatwo zrozumieć co miał na myśli Colby mówiąc o “nonsensie”. Każdy spór przed sądem administracyjnym, wszystkie te odrzucone wnioski i prawnicze kombinacje to nakład pracy konkretnych ludzi w urzędach, które i tak paradoksalnie skarżą się na “przeciążenie pracą” i zwlekają z wydawaniem decyzji w sprawach naprawdę ważnych.

Colby był chyba najbardziej otwartym dyrektorem CIA w historii i do tego nowomianowanym, co zapewne sprzyjało jego reformatorskim zapędom. Rzecz jasna, nie wszystko udało mu się zmienić, o czym najlepiej świadczy 11 września 2001. Ale amerykańska ustawa o dostępie do informacji publicznej (FOIA) za trzy lata skończy pół wieku, a amerykańska NSA od lat masowo odtajnia dokumenty i robi to nie tylko dość chętnie, ale i bez typowej dla naszej kultury urzędowej obstrukcji.

Dziwnym może się wydać fakt, że piszę o tym akurat wtedy gdy wszyscy trąbią o PRISM i masowej inwigilacji w wykonaniu złowrogich amerykańskich agencji. Ale właśnie dlatego o nich w ogóle wiemy — działalność Cryptome, WikiLeaks wynika z wartości, o których czterdzieści lat temu mówił Colby, przez ten cały czas wpajanych amerykańskiemu sektorowi publicznemu. Ludzie pracujący w tych instytucjach (w tym Manning i Snowden) widzą nadużycia i je nagłaśniają za pośrednictwem tych serwisów. Dlaczego tak rzadko robią to Polacy, Niemcy, Rosjanie, Chińczycy czy Francuzi zatrudnieni w swoich urzędach?