Poruszając ostatnio temat języka urzędowego i języka jakim pisane jest prawo nie mogę nie zacytować za blogiem Globalny Śmietnik ciekawego przepisu pochodzącego z zarządzenia NFZ. Jak wynika z notki p.t. Konkurs uwagę środowiska menedżerów usług medycznych zaprząta obecnie tekst nowego zarządzenia NFZ. Kluczowy fragment brzmi tak:
Nie kwalifikuje się do rozliczenia świadczenia specjalistycznego, dotyczącego tego samego problemu zdrowotnego, udzielonego w danym zakresie świadczeń, przez tego samego świadczeniodawcę, w okresie 30 dni przed wykonaniem świadczenia specjalistycznego kompleksowego.
Autor notki podnosi kilka wiątpliwości dotyczących semantyki tego przepisu, towarzyszy im obszerna dyskusja, której uczestnicy dają upust swoim umiejętnościom jasnowidzenia z gatunku “co autor mógł na myśli biorąc pod uwagę kontekst i zdrowy rozsądek”.
Pierwsze pytanie, które nasunęło się mi po lekturze tego paragrafu brzmi tak: czy “w okresie 30 dni” się nie kwalifikuje, czy nie kwalifikuje się świadczenia udzielonego “w okresie 30 dni”? Moim zdaniem jest to problem nierozstrzygalny na podstawie analizy semantycznej tego ciągu równoważników zdania rozdzielonych przecinkami.
Problem z takimi przepisami polega na tym, że zwykle powstają one w odpowiedzi na konkretne problemy, które trzeba rozwiązać. Twórcy tak doskonale rozumieją kontekst tych problemów, że zapisują swoje myśli beztrosko, w sposób zrozumiały dla nich. Rozumieją go mniej więcej przez jakieś pół roku. Potem jednak przepis zaczyna żyć swoim własnym życiem, w oderwaniu od jakiegokolwiek kontekstu a często sami twórcy zapominają o jego niuansach, albo w ogóle o co oryginalnie chodziło.
I wtedy zaczynają się problemy, bo polski system prawny nie przewiduje dodawania do przepisów żadnego wiążącego kontekstu. Uzasadnienie projektu, którego go zwykle zawiera (ale nie zawsze) “przepada” po przyjęciu aktu prawnego. W polskich ustawach nie ma też preambuł, które określają cel i zakres unijnych dyrektyw.
Wtedy zaczyna się pisanie komentarzy i kolekcjonowanie orzecznictwa, które niejednokrotnie dryfuje bieżącą interpretację przepisu w kierunku absurdu. A prawie zawsze jest ono oderwane od oryginalnego źródła przepisu — czyli problemu, który miał on rozwiązać. Nie wierzycie? Przeczytajcie Białą księgę JTT i Optimusa, gdzie Ministerstwo Finansów uznało taki właśnie “osierocony” przepis za praprzyczynę obu afer.
Jakie są więc konsekwencje pisania prawa w sposób tak nieprofesjonalny, mętny i dwuznaczny? Znamy je dobrze, zwłaszcza z praktyki organów podatkowych:
- Poddani prawa nie są pewni czego się od nich oczekuje. W rezultacie:
- robią coś, co według ich opinii wynika z ustawy i po latach dowiadują się, że przez ten cały czas "łamali prawo";
- robią jedną rzecz na kilka sposobów równocześnie, by pokryć wszystkie prawdopodobne interpretacje — proste czynności stają się więc wolniejsze i bardziej czasochłonne.</ul>
- Urzędy w różnych częściach kraju przyjmują różne intepretacje tego samego przepisu. W rezultacie ta sama czynność jest na przykład akceptowana przez urzędy w Krakowie, ale już w Opolu stanowi naruszenie przepisów podatkowych. To niesamowite, że w Polsce średnio 20-25% decyzji organów podatkowych jest uchylana przez sądy administracyjne.
- Interpretacje zmieniają się z czasem, skutkując faktycznym naruszeniem zasady lex retro non agit ("prawo nie działa wstecz"). Dobitnymi przykładami jest tutaj skandaliczne postępowanie ZUS wobec podmiotów zawieszających działalność gospodarczą, zmian podejściaMinisterstwa Finansów wobec "nieodpłatnych świadczeń" (imprezy integracyjne, pakiety medyczne czy szczepienia) czy ulgi mieszkaniowej. </ul> Rezultat jest zawsze ten sam — prawo przestaje być "ogółem przepisów i norm prawnych regulujących stosunki między ludźmi danej społeczności" (PWN), a staje się narzędziem do uznaniowego karania lub nagradzania przypadkowych jednostek według płynnych kryteriów.