Język urzędowy a filozofia zarządzania prawem

2013-10-18 00:00:00 +0100


Gazeta Wyborcza ruszyła z kolejną syzyfową kampanią na rzecz upraszczania języka urzędowego. Syzyfową, bo aby to było skuteczne wola zmiany musi pójść od administracji publicznej wysokiego szczebla i przetoczyć się np. przez uczelnie administracyjne. A niechęć do zmian jest ogromna — po pierwsze z powodu zwykłego lenistwa intelektualnego, po drugie z powodu narcystycznej satysfakcji, jaką daje pisanie niezrozumiałym żargonem. Klasyczny argument: nie da się pisać prosto, bo język urzędowy musi być precyzyjny i specjalistyczny. Ale pisanie poprawnym językiem nie sprowadza się do porzucenia języka specjalistycznego, tylko, no cóż, pisania poprawnym językiem. Poprawnym językiem nigdy nie jest na przykład zdanie popiątnie złożone, zajmujące pół strony. Choćby dlatego, że takiego zdania często fizycznie nie da się jednoznacznie zinterpretować z powodu zbyt wielu zdań podrzędnych. Przykład z NFZ, który już kiedyś tutaj wrzucałem:

"Nie kwalifikuje się do rozliczenia świadczenia specjalistycznego, dotyczącego tego samego problemu zdrowotnego, udzielonego w danym zakresie świadczeń, przez tego samego świadczeniodawcę, w okresie 30 dni przed wykonaniem świadczenia specjalistycznego kompleksowego."

I teraz czy “w okresie 30 dni” się nie kwalifikuje, czy nie kwalifikuje się świadczenia udzielonego “w okresie 30 dni”? To jest właśnie przykład prawniczego bełkotu przypominającego strumień urzędniczej świadomości, a nie starannie przemyślaną konstrukcję prawną.

Tyle o języku specjalistycznym. Natomiast zrozumiałe komunikowane jego tez użytkownikowi końcowemu to zupełnie odrębna sprawa i cele te wcale nie muszą być zrealizowane w jednym tekście — to niemożliwe. Ustawa jest przeznaczona dla prawnika, a dla obywatela powinno istnieć omówienie, z którego wynikają jej najważniejsze tezy. Z omówienia obywatel powinien dowiedzieć się ogólnie jakie konsekwencje dla niego z niej wynikają. Jeśli wynikają to powinien się zwrócić do prawnika.

Np. w UK obowiązuje kodeks drogowy jako akt prawny (Road Traffic Act) oraz kodeks drogowy jako napisany prostym językiem (z obrazkami) zbiór wynikających z niego zasad dla użytkowników dróg (Highway Code). Ustawodawca wyszedł ze słusznego założenia, że im więcej obywateli zrozumie o co tam chodzi, tym lepiej dla wszystkich — i to widać na tamtejszych drogach. A w Polsce rządzi fikcja — egzamin na prawo jazdy sprawdza znajomość wymiarów tablicy rejestracyjnej w centymetrach, a nie znajomość ogólnych zasad poruszania się na drodze. I to też widać na polskich drogach.

Problem z publikacją takich omówień w Polsce jest czysto filozoficzny — wymaga bowiem wzięcia odpowiedzialności za interpretację prawa. W polskiej administracji żaden organ takich omówień nie śmie publikować — proces tworzenia prawa jest tak chaotyczny, że nikt za niego nie chce brać odpowiedzialności. Dlatego prawo w Polsce tak naprawdę tworzą sądy (przez orzecznictwo), a nie ustawodawca. I to w najprostszych, najbardziej oczywistych kwestiach — np. czy spadek i “dział spadku” (spadek zapisany kilku osobom) powinny być zwolnione z podatku?

Rezultat jest taki, że jak firma czy obywatel chce się dowiedzieć jak ma postąpić, żeby pozostać z zgodności z przepisem X to otrzyma trzy różne wykładnie — od US, od ZUS i jeszcze od PIP. Do tego wykładnia w Opolu będzie różna od tej w Białej Podlaskiej. I żadna oczywiście nie będzie wiążąca. A po pięciu latach każda z w/w instytucji dowali mu karę z odsetkami wstecz, bo w międzyczasie pojawiło się nowe “orzecznictwo”…