Skąd się wzięła charakterystyczna atmosfera tajności w polskiej administracji publicznej i jakie są jej konsekwencje? Na stronie Pozarządowego Centrum Dostępu do Informacji Publicznej można znaleźć wiele dobrze udokumentowanych przypadków gdy urzędnicy pełniący funkcje publiczne z irracjonalnym zaangażowaniem chronią informacje, które na żadną ochronę nie zasługują.
Zjawisko to wydaje się mieć na tyle silne podłoże kulturowe, że skutecznie broni się nawet przed regulacjami — takimi jak ustawa o informacji publicznej (sprawy Prezydent i OFE or az ZUS i Janosik).
W książce R. V. Danielsa The End of Communist Revolution poświęconej historii rewolucji komunistycznej w Rosji znalazłem taki fragment:
Worst of all was the veil of secrecy that the totalitarian state threw over all its economic operations. Secrecy gave cover to the stupidity, irrationality, and sheer corruption that prevailed among the post-purge generation of Stalinists. Secrecy not only walled the Soviet economy off from the outside world but isolated different enterpises and institutions from each other, and thereby worsened country's technological lag. The center could not get reliable information even before it falsified its aggregate statistics. No one controlled the waste of capital, energy, human talent, and the carrying capacity of the environment
Jest to oczywiście podsumowanie długiej analizy historyczno-ekonomicznej. Proszę jednak zwrócić uwagę, że w tym jednym akapicie udało się autorowi zmieścić większość doskonale znanych nam patologii polskiej biurokracji:
- Atmosfera tajności i niechęć do odkrywania motywów i działań administracji przed urzędami.
- Niechęć do "odkrywania się" przed innymi jednostkami administracji publicznej, co skutkuje kompletnym brakiem koordynacji działań między resortami.
- Naciąganie czy wręcz fałszowanie sprawozdawczości przekazywanej do wyższych szczebli. W PRL i ZSRR było to zjawisko patologicznie nagminne.
</ul>
Dwa pierwsze zjawiska są także powszechne w procesie stanowienia prawa, co dobrze dokumentuje opublikowany właśnie raport Uczelni Vistula "Rola grup interesów w procesie stanowienia prawa".
Przyjrzyjmy się również naciąganiu sprawozdawczości. Ponieważ dane raportowane przez niższe szczeble służą do podejmowania decyzji na wyższych szczeblach powoduje to zaburzenie sprzężenia zwrotnego i postępujące oderwanie decyzji od rzeczywistości. Kto myślałby, że zjawisko to zniknęło wraz z PRL srodze się zawiedzie. Jak wynika z książki pilota wojskowego Roberta Zawady (Związane skrzydła) przetrwało ono co najmniej w Wojsku Polskim.
Czemu to służy Bóg jeden raczy wiedzieć — tak bardzo się to wydaje głupie i irracjonalne. Zawada obszernie opisuje jednak fałszowanie raportów o lotach szkoleniowych na średnim szczeblu. Dowódcy pilotów raportowali na przykład brak obowiązkowego nalotu z powodu braku paliwa . W każdej normalnej organizacji powinno to skutkować albo zmianą obowiązkowego nalotu, albo realokacją budżetu na paliwo. Jednak w polskim lotnictwie wojskowym raporty te po drodze do MON tajemniczo zmieniały się w ekstatyczne opisy niezmordowanego latania w dzień i w nocy — pomimo braku paliwa.
I to zjawisko można było również wytłumaczyć w czasach socjalistycznej gospodarki niedoboru podniesioną do rangi cnoty umiejętnością "organizowania" różnych rzeczy. Była jedna świętość — Plan. Cnotą więc była albo kradzieży surowców w celu spełnienia planu albo właśnie fałszowaniem sprawozdań. Była rzeczywistość prawdziwa i rzeczywistość "na papierze", tak by Partia mogła znowu pochwalić się produkcją milionów wirtualnych rolek papieru toaletowego. Świat "papierowy" umożliwiał dialektyczne podtrzymywanie fikcji gospodarki socjalistycznej. Ale czemu to miałoby służyć dzisiaj? Nasuwają się dwa wytłumaczenia:
- Silne, kulturowe osadzenie tego "dwójmyślenia" w kulturze urzędowej. Skoro po dziś dzień posługujemy się zwrotami (np. zwracam się z uprzejmą prośbą) stanowiącymi kalkę z pruskiego języka urzędowego (w zaborze pruskim do 1918 roku) to trudno się dziwić, że tak rozpowszechniona jest tradycja zaledwie półwieczna.
- Jego praktyczna przydatność w sytuacjach kiedy urząd musi wykazać swoją rzekomą skuteczność (czy w ogóle przydatność) w jakimś działaniu stanowiącym część polityki publicznej. Powszechne jest np. zjawisko mierzenia "sukcesu" rozmaitych inwestycji publicznych (informatycznych, infrastrukturalnych) ilością wydanych pieniędzy a nie ich faktycznym wynikiem. </ul> Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji z neofickim entuzjazmem (któremu w pełni kibicuję!) zabiera się do budowania nowej polski cyfrowej (Cyfrowe państwo korzysta z informacji). Tyle, że danie urzędnikom najlepszych nawet narzędzi nie zmieni literalnie nic, jeśli nie zostanie to poprzedzone zmianą przyzwyczajeń i kultury, których korzenie jak widać tkwią jeszcze w stalinowskiej paranoi. Od 20 lat wszyscy mają nadzieję, że "to samo przejdzie" ale tak się nie dzieje — starsze pokolenie przed odejściem na emeryturę starannie wpaja swoim następcom stare wzorce. Pierwszym projektem informatycznym MAiC powinny być powszechne, nie znające barier resortowych szkolenia, przez które powinni przejść urzędnicy wszystkich szczebli. Niezależnie od ich kosztu przeszkolenia obecnych 500 tys. urzędników jest to prawdopodobnie jedyna możliwość dokonania w końcu przełomu cywilizacyjnego w sektorze publicznym. Co więcej, bez tego każda złotówka wydana na budowę narzędzi informatycznych w przyszłości będzie w większości zmarnowana. Na każdym etapie dowolnego procesu urzędowego znajdzie się w końcu ten, który po prostu będzie musiał dokument wydrukować i przetrzymać tydzień w tekturowej teczce, a potem zażąda jego podpisania długopisem koloru wyłącznie niebieskiego...